Coś mi się wydaje, że dzięki tej książce rozpocznę swoją przygodę z science-fiction, gatunkiem, który do tej pory omijałam szerokim łukiem. Akceptowałam go jedynie w kinie, nigdy na papierze. Nie pytajcie. Nie wiem, skąd to się wzięło. Jedyną pozycją o inwazji obcych na Ziemię, jaką przeczytałam, była „Wojna światów” H.G. Wellsa. Dawno i nieprawda :) Może właśnie dlatego czytanie „Armady” Ernesta Cline’a sprawiło mi tyle frajdy. Jakby nie było powieść ta jest istnym kompendium wiedzy na temat sci-fi. Filmy, książki, gry komputerowe. Cline czerpie inspiracje zewsząd. Umiejętnie żongluje tymi wszystkimi tytułami i tworzy historię, która wciąga już od pierwszych stron. Od chwili, gdy pod szkołą Zacka Lightmana ląduje Glewia, myśliwiec kosmitów, jakby żywcem wyjęty z jego ulubionej gry wideo, tytułowej Armady…
Było to oczywiście niemożliwe. To tak, jakby zobaczyć na niebie nad własną głową TIE fightera albo klingońskiego warbirda. Rasa Sobrukai i jej myśliwce typu Glewia były tworami fikcyjnymi, wymyślonymi na użytek gry. W rzeczywistości nie istniały – nie mogły istnieć.
Zack myśli, że ma halucynacje. Jednak to, co początkowo wydaje się przywidzeniem, szybko okazuje się największym koszmarem, z jakim będzie musiała zmierzyć się ludzkość. Tak, kochani – szykujcie się na inwazję! Szczęście w nieszczęściu Cline dobrze nas do niej przygotowuje. Bo jak myślicie? Dlaczego tak namiętnie gramy w gry komputerowe, których fabuła kręci się wokół tego, by skopać tyłek kosmitom? Dlaczego też w dalszym ciągu powstają filmy o obcych, którzy próbują podbić naszą planetę, no i przy okazji nas zgładzić? I co z tym wszystkim mają wspólnego „Gwiezdne wojny”? Dowiecie się tego sięgając po „Armadę”, którą czytało mi się zdecydowanie lepiej od „Playera One”. Wiem, że „Player One” ma wielu fanów. I nie dziwi mnie to. Sama jestem pod ogromnym wrażeniem tego, co stworzył Cline.
„Armada” wydaje mi się jednak zdecydowanie lepiej napisana. Szybciej wgryzłam się w całą historię i gdy już to zrobiłam, reszta poszła jak burza. Zwłaszcza pod koniec. Ostatnie dwadzieścia cztery godziny z życia naszych bohaterów to istne szaleństwo! Czytając tę książkę czułam się tak, jakbym oglądała hollywoodzką superprodukcję o inwazji obcych na Ziemię. Wyobraźnia działała na pełnych obrotach, prawdopodobnie za sprawą barwnych opisów. Cline naprawdę świetnie odnajduje się w książkach pisanych z myślą o młodzieży. Jego bohaterowie nie są może jakoś tak wybitnie nakreśleni, niemniej jednak wzbudzają sympatię, szczególnie Zack, chłopak o dość wybuchowym temperamencie, który nie potrafi okiełznać swoich emocji, zwłaszcza wtedy, gdy do głosu zamiast Yody dochodzi Imperator Palpatine. Taaaa…. Bardzo lubię jego specyficzne poczucie humoru. Spodobał mi się również wątek związany z jego ojcem. Niestety nie mogę porozwodzić się na ten temat, ponieważ byłoby to spoilerem i to naprawdę konkretnym. I choć książka ta jest dość przewidywalna, mimo wszystko będę ją bardzo dobrze wspominać. Głównie za sprawą całej masy nawiązań do popkulturowych tworów sci-fi. Cline wydaje się ich wielkim fanem, a „Armada” swoistym hołdem złożonym tego gatunkowi. Mówię to oczywiście, jako laik. Nie mam bowiem zielonego pojęcia, jak „Armada” wypada na tle innych książek o tej tematyce i czy spodoba się zagorzałym fanom science-fiction. Myślę jednak, że nie macie nic do stracenia. Czytajcie i dzielcie się swoimi wrażeniami z lektury!
Także tym akcentem przechodzę do konkursu, który organizuję we współpracy z wydawnictwem Feeria. Do rozdania mam trzy egzemplarze „Armady”. Pytanie konkursowe brzmi: Jaki film, jaką książkę, jaki serial, albo jaką grę komputerową o inwazji obcych na Ziemię lubicie najbardziej i dlaczego? Odpowiedzi wpisujcie w komentarzach poniżej (na blogu lub vlogu). Macie czas do końca stycznia :)
Książka wydana przez wydawnictwo Feeria
Cena: 39,90 zł